Bahamy mamy – w Miami z jajami;)

by Tomek
0 comment

Wylądowaliśmy w Forcie Lauderdale krótko przed 21:00 czasu lokalnego, czyli przed 3:00 w nocy czasu polskiego. Plan był prosty – Julia śpi snem nocnym, nie powinna się raczej obudzić przy wyjściu z samolotu. Przechodzimy szybko przez strefę imigracyjną, odbieramy auto z wypożyczalni i jedziemy do hotelu. Nie wypaliło nic – Julia nie spała, imigracja zajęła wieki, nie wypożyczyliśmy auta. Ale po kolei 🙂

Julia zdrzemnęła się wcześniej, po południu czasu polskiego. Przez tę drzemkę obudziła się przed lądowaniem i już na lotnisku nie zasnęła. Ja z kolei wychodząc z samolotu straciłem mnóstwo czasu na sprzątaniu naszych rzeczy. Julia bawiła się na pokładzie swoją ulubioną grą składającą się z 6 planszy i 24 elementów. Pewnie każdy rodzić zna syndrom “jednego brakującego elementu”. Oczywiście sprzątając je znalazłem… 23 elementy. To ulubiona gra Julii, podejrzewałem, że może się przydać w dalszej części wyprawy, więc nie zignorowałem poszukiwań. Była szansa, że ostatni element trafił do innej torby, ale nie miałem tego jak sprawdzić. W końcu odpuściłem. Poszukiwania kosztowały nas kolejkę w strefie imigracji – wyszedłem z samolotu jako ostatni pasażer. .Przy około 280 oferowanych miejscach w Dreamlinerze i obłożeniu nie mniejszym niż 90%, stanęło przed nami w kolejce około ćwierć tysiąca osób. Trafiliśmy do ciasnej sali bez klimatyzacji, w pierwszej fazie musieliśmy przejść przez procedurę imigracji korzystając z automatów, przy których… różnie ludziom szło. Trzeba było złożyć odciski palców, zrobić sobie sexy selfiki. Dobrze, że nie trzeba było do czytnika tyłka przyłożyć 😉 Zresztą dzieci musiały przejść przez identyczny proces, co dorośli.

Wraz odbiorem bagażu, całość zajęła nam 2 godziny. Około 23:00 czasu lokalnego, a 5:00 nad ranem czasu polskiego wyszliśmy z terminala. Widok zaskoczył nas bardzo. Tłumy, wrzawa, chaos. Obrazek, który widziałem choćby w Meksyku, a nie podejrzewałem, że mogę czegoś takiego doświadczyć w Stanach. Tym bardziej, że zaczęła się noc.

Okazało się, że Alamo jest w terminalu, ale nie tym, do którego przylecieliśmy. Zazwyczaj takie rzeczy ogarniam i jestem przygotowany, tym razem ze względu na okoliczności opisane w poprzednim poście nie miałem pewnych informacji. Trzeba było wziąć shuttle, a Ewa miała na rękach bardzo zmęczona Julię, a ja niosłem i wiozłem niemalże wszystkie bagaże. Sami byliśmy już bardzo zmęczeni. Gdyby chodziło tylko o nas, zmobilizowalibyśmy się i dalibyśmy radę. Mieliśmy natomiast z tyłu głowy fakt, że Julia jest osłabiona, po infekcji i powinna już spać i regenerować siły. Odpuściliśmy – wzięliśmy taksówkę i udaliśmy się do hotelu.

Wybrałem hotel Best Western Plus Hollywood/Aventura. Stosunkowo niedrogi, położony tuż przy drodze międzystanowej I-95. Pomiędzy Fortem Lauderdale a Miami. Ta lokalizacja miała pozwolić nam zarówno szybko dostać się w nocy do hotelu, jak i 2 dni później o 5 nad ranem wrócić na lotnisko po to, żeby podjechać do portu na prom. Jak również podjechać do Miami na cały dzień. Nie zakładałem, że możemy nie wynająć auta. Taksówkarz nie omieszkał zaokrąglić kwoty za przejazd do góry, nie mając problemu z niewydaniem reszty. Byłem na tyle zmęczony, jak i zdeterminowany do szybkiego check-in’u (pod hotel podjechał bus z grupą pasażerów), że machnąłem ręką i udaliśmy się zakwaterować.

Jet-lag od razu robił swoje – mimo, że zegarki pokazywały poranek czasu polskiego, Julii nie chciało się spać. W końcu zasnęła, my również. Obudził mnie jej lekki kaszel. W związku z jej osłabieniem chciałem być przygotowany na wszystkie scenariusze – zacząłem buszować po necie sprawdzając opcje natychmiastowego powrotu do Polski w przypadku, gdyby zaszła taka konieczność. Nie zakładałem, że ona nastąpi, chciałem natomiast mieć w zanadrzu nie tylko plan B czy C, ale też plan F 🙂 Ciekawostka – TAP Portugal oferuje stosunkowo tanie loty z Miami do Berlina i do Polski niemalże last-minute – w rozsądnej cenie dostępny był lot “za 3 dni”. Żadnej sensownej alternatywy nie znalazłem.

Julia na szczęście obudziła się w dobrym humorze, Floryda obudziła nas zmiennym zachmurzeniem, które nie zmieniło się do końca dnia. Po śniadaniu (lub obiedzie, zależy którą strefą czasową patrzeć) zająłem się logistyką – do załatwienia były 2 kwestie – wynajem auta, które zostało na lotnisku jak również zabukowanie biletów na rejs promem na Bahamy – zostawiłem to na ostatnią chwilę.

Telefon na infolinię Alamo okazał się bardziej skuteczny, niż sądziłem – gdy konsultantka przymierzała się do zapisania informacji o późniejszym odbiorze auta, w pewnym momencie zainspirowała mnie. Pomyślałem, że może dałoby się przenieść całą rezerwację o tydzień – dzięki temu mielibyśmy już auto załatwione na pobyt w Miami po powrocie z Bahamów, a tym razem i tak pozostało nam niespełna 24h na Florydzie i moglibyśmy kilka razy skorzystać po prostu z Ubera. Brzmiało nieco niedorzecznie – było już 12h po godzinie odbioru auta. Ale… udało się 🙂 Konsultantka bezpłatnie stworzyła nową rezerwację z nowymi datami. Plan “ponadmaksimum” osiągnięty 🙂

Punkt drugi – prom. I tu ponownie zaczęły się schody. Przewoźnikiem jest Baleària Caribbean. Jak sama nazwa wskazuje, operuje zarówno na Balearach, jak i Karaibach. No, nie do końca Karaibach, bo jedyną ich trasą za oceanem jest trasa Fort Lauderdale – Grand Bahama. Rezerwacja z poziomu aplikacji mobilnej jest okropna – trzeba podać multum informacji, włącznie z datą urodzenia, danymi z paszportu jak data wydania i ważności itp. Plus adres zamieszkania. Wszystko razy 3 bez możliwości skopiowania pomiędzy pasażerami. Gdy już uzupełniłem dane i chciałem przejść do kolejnego kroku rezerwacji, system nie pozwolił mi na to wyświetlając brzmiący niczym grom z nieba komunikat o treści – SHIP LOCKED. To nie brzmiało dobrze. Nie pocieszał fakt, że komunikat sam w sobie sensu nie miał – zakładając, że nie chcieli wcale przekazać, że statek jest zamknięty na klucz, spodziewałem się najgorszego – braku wolnych miejsc na pokładzie. W nocy taksówkarz powiedział nam, że tłumy na lotnisku wynikają z faktu, że wyruszyć miały 3 bardzo duże rejsy z Fortu Lauderdale. Uświadomiłem sobie, że przecież nadchodzi Thanksgiving Week i mnóstwo Amerykanów bierze urlop. Stało się jasne, że zbyt mocno zaufałem stronie przewoźnika i nie założyłem, że proces walidacji dostępności miejsc może mieć miejsce w ostatnim kroku rezerwacji, już po podaniu wszystkich danych. Brzmiało to kuriozalnie, nikt tak nie praktykuje, ale ta strona nie jest najwyższych lotów, więc nagle zdało się to być całkiem prawdopodobne.

Zrobiło mi się gorąco – nie mieliśmy alternatywy. Szybko sprawdziłem i upewniłem się, że loty kosztują bardzo, bardzo dużo. Na Bahamach hotel mieliśmy w ramach rezerwacji bezwrotnej i na pewno ogromnej gimnastyki wymagałoby bezpłatne anulowanie rezerwacji. Zakończenie podróży na Florydzie byłoby zresztą wielką porażką – stanowiła ona zdecydowanie jedynie środek do celu, a nie cel sam w sobie.

Z tyłu głowy miałem wariant optymistyczny – jakiś błąd na stronie mobilnej, który niekoniecznie musi wystąpić przy pełnej wersji strony webowej. Mało prawdopodobne – ship locked wyskakiwało po komunikacji z serwerem – innymi słowy, wyglądało na coś niezależnego od sprzętu, na którym wyświetlam stronę i od jej wersji. Nadziei dodawał sam bezsensowny komunikat – w końcu “ship locked” to nie “ship full”, “no seats available”czy “sold out”. Na szczęście to okazało się prawdą – gdy wymusiłem w telefonie pełną wersję strony i wpisałem tysiącczterystadwudziestypiąty wszystkie nasze dane, system przepuścił mnie do płatności i dałem radę kupić te nieszczęsne bilety. Spadł mi kamień z serca a wymiar ulgi, jaki poczułem, był nie do opisania. Nauczka – NIE ZOSTAWIAĆ NA OSTATNIĄ CHWILĘ TAKICH REZERWACJI 🙂

Czas na podróż do Miami. Zamówiliśmy Ubera, czekając pod drzwiami hotelu. Dostępność przejazdów na Florydzie jest ogromna, czeka się dosłownie 2-3 minuty. Gdy podjechał kierowca, kolejna niespodzianka – podczas wygłupów z Julią Ewa zwichnęła nogę. Wsiadła do auta nie wiedząc, czy da radę wysiąść z niego o własnych siłach.

40-minutowa podróż była ciężka, kierowca jechał brawurowo, a Julii tradycyjnie zrobiło się niedobrze. Do tego stopnia, że gdy tylko kierowca wjechał do Miami Beach, poprosiliśmy go o skrócenie trasy i zatrzymanie się gdziekolwiek. To gdziekolwiek było o tyle korzystne, że można było w krótkim czasie dojść do parku South Pointe, od którego zdecydowaliśmy się zacząć spacer po Miami Beach.

Ewa na szczęście mogła chodzić. Zwichnięcie okazało się nie na tyle poważne, aby pokrzyżować nam plany, choć rzeczywistość wkrótce miała zweryfikować tę ocenę. Park okazał się bardzo przyjemny, Julia była zachwycona placem zabaw. Po skutecznych negocjacjach przespacerowaliśmy się po South Beach.

Na plaży strasznie wiało, w krótkim czasie przemieściliśmy się na Ocean Drive, kultową promenadę Miami Beach. Ludzi sporo, restauracja na restauracji. Nastał moment, w którym największym priorytetem jest dać Julii jeść. Jest ogromnym niejadkiem, ma kilka ulubionych potraw, do tego szybko kończy posiłek w przypadku pojawienia się jakichkolwiek dystraktorów. Odwiedziliśmy mały sklep, w którym mnie osobiście bardzo pozytywnie zaskoczyły ceny – puszka Coli czy Dr. Peppera kosztowała zaledwie $1. Poszliśmy stamtąd do restauracji z delikatną muzyką kubańską. Julię dopadł tam jet-lag i zasnęła.

Najbliższe godziny znów były nerwowe – Ewę zaczeła bardzo mocno boleć zwichnięta stopa, praktycznie nie mogła na niej stanąć(!). Poszedłem do apteki po jakiś środek przeciwbólowy, wróciłem z żelem. Julia obudziła się z ogromnym płaczem i nie chciała się uspokoić. Poszliśmy – o ile można to tak ująć w przypadku Ewy – na pobliski plac zabaw. Tam z czasem powoli opadły nerwy Julii i uspokoiła się. Na placu zabaw spędziliśmy około godziny. Julia nie jadła, stąd przeszliśmy się na Washington Avenue, gdzie kupiliśmy Julii zupę. Mając w perspektywie krótką noc i konieczność wymeldowania z hotelu około 5:30 nad ranem, zdecydowaliśmy się wrócić do hotelu już około 16:30. Pojechaliśmy znów Uberem, wiózł nas Kubańczyk.

Kuba to kraj, który odwiedziliśmy w 2013 roku. Zrobił na nas ogromne wrażenie. Mieliśmy tam możliwość mieszkać u ludzi, porozmawiać z nimi, nawet spić się z naszym kierowcą i posłuchać bardzo szczerej, otwartej opinii o Kubie i świecie oczami Kubańczyka. Tym razem kierowca również był bardzo rozmowny. Wyjechał, a raczej uciekł z rodziną do Kanady, skąd przeniósł się na Florydę. Dosadna i brutalnie prawdziwa była jego odpowiedź na nasze pytanie, czy odwiedza Kubę. Stwierdził, że nie, bo nie miałby żadnej pewności, że nie zatrzymano by go w kraju. Ten kurs był znacznie przyjemniejszy, niż poranny.

Z hotelu wyskoczyłem jeszcze do pobliskiego Taco Bell, gdzie zjadłem… najgorsze tacosy w życiu 🙂 Kupiona w aptece maść wyraźnie pomogła Ewie, co pozwalało z umiarkowanym optymizmem patrzeć na nasze dalsze losy w ramach tej podróży. Poszliśmy spać, aby móc się skutecznie spakować i na czas pojawić się na upragniony rejs.

You may also like

Leave a Comment