Kolejny jet lag ułatwił nam życie – pobudka o 4 nad ranem nie stanowiła najmniejszego problemu. Pobudka była zarazem testem nogi Ewy, okazało się, że może nią ruszać, może na niej dość swobodnie chodzić. Okazało się, że spełnił się optymistyczny scenariusz i nie doszło do żadnego skręcenia czy zerwania.
Opuściwszy hotel, zdecydowaliśmy się do portu pojechać Uberem, co było oczywistym wyborem patrząc za koszt taksówki, jaki przyszło nam ponieść 2 dni wcześniej jadąc do hotelu z lotniska. Znów po zaledwie kilku minutach przyjechał kierowca. Kubańczyk, jak ostatnim razem, choć jego hiszpański, a raczej kubański miał bardzo ciężki do zrozumienia akcent. Kto był na Kubie i operował hiszpańskim wie, że mają tam akcent, który nieco zniekształca głoski i brzmi troszkę jak bełkot. Z tego powodu podróż odbyła się tym razem we względnej ciszy 🙂
Dojechaliśmy do portu z dużym wyprzedzeniem. Przy rezerwacji było napisane, żeby wziąć duży bufor. Biorąc pod uwagę ryzyko tłumów płynących na Święto Dziękczynienia, woleliśmy nie ryzykować. Okazało się, że niepotrzebnie – hala odprawy była 2h przed rejsem kompletnie pusta. Nadaliśmy bagaż rejestrowany, przeszliśmy przez kontrolę biletów i usadowiliśmy się w “poczekalni”.
Julia czuła dyskomfort. Wprawdzie do tej pory miała dobre doświadczenia z promami (Lizbona, Isla de Madalena w Chile), to perspektywa tego rejsu mocno ją stresowała.

Pokład statku linii Balearia Carribean był mały, znacznie mniejszy, niż przewoźnik przedstawia na swojej stronie. Tam zdjęcie pokładowe sugeruje niemalże Titanica, w rzeczywistości prom okazał się nieco większy nic katamaran. Pomiędzy rzędami siedzeń znajdował się bar, poszliśmy do niego z Julią kupić jakąś kawę. W międzyczasie statek ruszył. Miałem obawy, że przy wysokiej prędkości statku może dojść do bujania, ale rzeczywistość przerosła moje obawy.
W górę, w dół, w górę, w dół… Długo nie było trzeba czekać. Julia momentalnie zgłosiła, że jest jej niedobrze. Wybrzeże Florydy okazało się bardzo wzburzone. Wytrzymaliśmy do zakupu kawy i wróciliśmy do Ewy. Julia męczyła się jeszcze kilka minut po czym zwymiotowała. Skomentowała to trafnym stwierdzeniem “A nie mówiłam, że będę wymiotować”.
Zaniepokoiło nas to. Nie dlatego, że po prostu zwymiotowała, bo to podczas naszych podróży zdarzyło się nie po raz pierwszy. Biorąc pod uwagę kontekst jest osłabienia i infekcji, którą dopiero co przeszła, bardzo chcieliśmy ominąć sytuacje, które ją meczą i dalej osłabiają. Na szczęście po kilku kolejnych minutach zasnęła na Ewie. Udało się jej przespać cały rejs.
Odliczaliśmy do lądu. Przypłynął na szczęście około 1/2h przed planowym czasem. Fakt faktem długo cumował, ale nie miało to znaczenia. Wiedzieliśmy, że udało się Julii przetrwać ten rejs bez dalszych przygód. Obudziła się zresztą bardzo zadowolona i zdawała się nie żywić urazy do pierwszej fazy tego rejsu 😀

Nasze nogi stanęły na Bahamach. Specyficzny kraj, zupełnie wyspiarski. Kojarzony z pływającymi świnkami, elektryzującym błękitem wody i… Hawajami 😀 Nie wiem czemu, niektórzy, z którymi rozmawialiśmy przed wyjazdem, mylili te 2 archipelagi. W skład Bahamów wchodzi aż 700 (!) wysp i wysepek. Rozciągają się nieco diagonalnie, z północnego-zachodu na południowy-wschód. Zajmują tak duże terytorium, że skrajne wyspy mają różny klimat. Te na północy więcej wpływu Oceanu Atlantyckiego i Florydy, te na południu podlegają klimatowi karaibskiemu.
Podzielić je można na 2 największe wyspy – New Providence (ze stolicą Bahamów – Nassau) wraz z celem naszej podróży, Grand Bahamą, jak również resztą wysp, które są mniejsze i nazywane są “Out Islands”. Charakteryzuje je cudowny kolor wody, w zdecydowanej większości mała powierzchnia, ale też uboga infrastuktura. A… i szalone ceny lotów.
Po kontroli paszportowej i odbiorze bagażu, wyszliśmy od razu z portu. Długo nie trzeba było czekać, już przy drzwiach zostaliśmy zaczepieni przez kierowcę proponującego podwózkę do hotelu. Jako, że mieliśmy już dość tej podróży, ani nie negocjowaliśmy ceny, ani też nie pytaliśmy, jak długo może trwać transport – wsiadaliśmy do 7-osobowego vana, można było się spodziewać, że nie będziemy jedynymi pasażerami, a hotel, do którego zmierzaliśmy, położony był poza Freeportem, stolicą wyspy (a raczej jedynym jej miastem). O cenę oczywiście zapytaliśmy przed kursem ($30), co jest standardem i zakładam, że ustrzega nas przed przykrymi niespodziankami;)

Nie było źle. Wprawdzie rzeczywiście przyszło nam czekać na kolejnych pasażerów vana, jak i wysiąść jako ostatni, ale podróż była przyjemna i pozwoliła nabrać pierwszych wrażeń na temat wyspy. Bardzo pozytywnych, dało się odczuć, że poznajemy coś nowego, flora zrobiła na nas świetne wrażenie.

Dojechaliśmy w końcu do naszego hotelu, Wyndham Viva Fortuna Beach. Check-in trwał długo, pan w recepcji najpierw nie policzył w ogóle Julii. Później zreflektował się i skasował nas za nią za… 4 z 7 nocy. Poprawił się i skasował za kolejne 2 noce. Jako, że 6 to nie 7, doszło do jeszcze jednej transakcji. Pierwsze wrażenia z terenu hotelu, plaży, jak i widok z pokoju absolutnie zrekompensowały trudy podróży. O samym hotelu napiszę w kolejnym poście.
