Nie taki chill w Chile – podniebny maraton

by Tomek
0 comment

Chile długo nie było na liście naszych destynacji marzeń. Gdy Julia przyszła na świat, siłą rzeczy mieliśmy przerwę lataniu za ocean. Wcześniej udało nam się odwiedzić kraje, do których podróż była dla nas faktycznie marzeniem. Kolejna destynacja miała spełnić kilka warunków:

  • język urzędowy hiszpański ze względu na fakt, że go znamy i w przypadku wszelkich problemów możemy swobodnie rozmawiać w języku lokalnym
  • brak chorób tropikalnych
  • brak konieczności spania powyżej 3 m.n.p.m. (z tego powodu odpadła i wciąż odpada Boliwia)

Ze względu na powyższe warunki, gdy wpadła oferta lotów do Chile, nie brzmiała jak coś wyjątkowego, ale zdawała się być dobrą opcją na przetarcie dalszych podróży z Julią na pokładzie.

Oferta wpadła w czerwcu 2016 roku, gdy Julia nie miała jeszcze roczku. O ile cena (niespełna 1500 PLN za osobę) nie brzmiała jak deal życia, o tyke wygodne połączenie bezośrednie z Rzymu przekonało nas. Fakt, że dolecieć do Rzymu jeszcze trzeba z Polski, ale raz, że loty zamierzałem kupić z punktów na koncie Wizzair, więc cena powyżej była ostateczną jeśli chodzi o lot do Chile z Polski, dwa – Rzym w grudniu nie brzmiał źle. A grudzień to początek chilijskiego lata, więc wszystko brzmiało super.

Kuriozalnie brzmiał tylko czas lotu Rzym – Chile, który przekraczał… 15 godzin(!). Konsultacja online utwierdziła nas w przekonaniu, że nie będzie to stanowiło żadnego zagrożenia dla 1,5 rocznej wówczas Julii. Zdecydowaliśmy się na zakup, termin wybrałem bazując na naszych możliwościach urlopowych. Dziś wiem, że było to po prostu głupie, bowiem nie doceniłem tego, co Chile może zaoferować.

Już po rezerwacji przeglądnąłem podstawowe informacje o Chile. Stało się dla mnie jasne, że warte odwiedzenia w Chile są przede wszystkim:

  • Stolica, Santiago de Chile, nie brzmi jak Havana czy Rio de Janeiro, ale na pewno nie odstrasza jak Lima
  • Wybrzeże, choćby Valparaiso, odległe zaledwie o 100 km z kawałkiem od stolicy, gdzie mieszka znajoma Ewy ze studiów
  • Pustynia Atacama
  • Patagonia (region, który odwiedziliśmy pierwszy raz w Argentynie, na którego opis słów brak, tak jest przepiękny i magiczny)
  • Wyspa Wielkanocna – ta z kolei brzmiała jak zupełny abstrakt.

Kolejna ważna informacja – i bardzo pozytywna – to konkurencja na większości tras. Wyjątkiem lot ze stolicy do Wyspy Wielkanocnej, gdzie monopol i obrzydliwe ceny ma LATAM Chile, natomiast na trasach kontynentalnych lata kilka linii i fantastycznie wpływa to na ceny.

Zebrane informacje pozwoliły nam opracować plan podróży. Do Warszawy udaliśmy się autem, gdzie 2.12 około południa wylecieć mieliśmy do Rzymu. Tam po około 8h czekania (i był to świadomy bufor na wszelki wypadek, gdyby Wizzair miał się opóźnić) po godz. 22:00 mieliśmy lot do Santiago.

Przylot w Santiago zaplanowany był na godzinę 9:15 rano. Aby oszczędzać nieliczne dni, jakie mieliśmy na miejscu, postanowiliśmy tego samego dnia polecieć do Calamy (Pustynia Atacama). Lot wybrałem około 14 czasu lokalnego z tego samego powodu, co wyżej .

Wprawdzie przylot do Calamy był zaplanowany na godz. 16, ale przy zmęczeniu i jet-lagu było jasne, że dla nas będzie to koniec dnia. Zaplanowaliśmy 2 pełne dni na Atacamie i kolejnego dnia 2 loty – z rana z powrotem do stolicy, tam 7h czasu, żeby wyskoczyć cokolwiek zobaczyć i wieczorem lot na Wyspę Wielkanocną.

Z Wyspą Wielkanocną mieliśmy największy problem. Czytaliśmy opinie, że ludziom i tydzień tam nie wystarczył, ale zdajemy sobie sprawę, że my do ekspresowego zwiedzania jesteśmy po prostu przyzwyczajeni i w pełni świadomi , że pewnie dużo nas omija przy takim trybie. Mimo wyjątkowości miejsca, wzięliśmy pod uwagę mały rozmiar tej wyspy (odległość drogą od najdalej wysuniętych przeciwległych punktów na mapie to niewiele ponad 30 km) i zdecydowaliśmy się zostać tam zaledwie 2 dni. Cały pierwszy i wylot drugiego dopiero przed północą.

Rano przylot do stolicy, przesiadka po 3h na lot do Patagonii (konkretnie do Punta Arenas). Tam po przylocie 3 pełne dni, czwartego dnia rano lot do Santiago i po kolejnych 3h wylot do Rzymu. Znów bezpośrednio, tym razem “tylko” 14h dzięki wiatrom. Mimo, że przylot do Rzymu zaplanowany był na rano, powrót do Polski zabukowaliśmy kolejnego dnia po południu. Najchętniej nie zostawalibyśmy już w Rzymie na kolejną noc, ale tak pasowały loty.

Wszystkie loty po Chile zarezerwowałem z LATAM Chile. Przekonała mnie marka i jakość – to drugie na bazie opinii w internecie.

Porezerwowałem jeszcze wszędzie auta: 2 razy w Rzymie, na Atacamie, na Wyspie Wielkanocnej i w Patagonii. Zrezygnowałem w Chile, bez sensu byłoby się pchać do centrum stolicy autem.

Podróż rozpoczęliśmy od zimowej trasy do Warszawy. Jak zawsze na Okęciu tak i tym razem zacebulaczyłem, parkując gdzieś na pobocznym parkingu z opcją bezpłatne shuttle busa. Wcześniej zostawiłem dziewczyny na lotnisku.

Po odprawie przykra niespodzianka – samolot opóźniony 2h. To są chwile, kiedy człowiek z jednej strony jest zły, że jest opóźnienie, z drugiej strony cieszy się, że lot nie jest odwołany. Uratował nas założony bufor. Gdyby Wizzair miał planowany przylot na styk z wylotem Alitalii do Santiago, mielibyśmy po podróży. Inna rzecz, że na taką rezerwację po prostu nie zdecydowalibyśmy się, szukając innego dolotu do Rzymu.

Warunki nie były sprzyjające:

Na szczęście wylecieliśmy z tym 2h opóźnieniem. Niestety w takiej sytuacji sens jakikolwiek straciło odwiedzenie Rzymu na kilka godzin. Tym bardziej, że sama procedura wynajmu/zwrotu auta trochę zabiera. Zdecydowałem się anulować rezerwację. Tzn. anulować jej nie mogłem, ale chciałem wypożyczalni zaproponować inny układ – przenieść termin wypożyczenia auta o niespełna 2 tygodnie – do dnia naszego powrotu. Wówczas wykorzystałbym rezerwację. Nie umiem niestety teraz doszukać się nazwy wypożyczalni, mam wrażenie, że było to Sicily by Car.

Czas na lotnisku Fiumicino płynął nam szybko. Julia jak to Julia, nie chciała zbyt wiele jeść i pojawił się stres. To tam uświadomiliśmy sobie, że nie zabieramy ją na Majorkę, jak kilka miesięcy wcześniej, a na “koniec świata”. Dziś – po kilku latach od podróży do Chile – i tak uważam, że mało świadomi byliśmy, gdzie z nią polecieliśmy. Uprzedzając fakty – absolutnie nie żałuję 🙂

W końcu przyszedł wieczór i czas na najdłuższy lot w życiu. Całej naszej trójki.

Zawiódł brak indywidualnej rozrywki pokładowej. Fakt, że przy Julii i tak możliwość skorzystania z niego była mocno ograniczona, ale byłoby po prostu przyjemniej. Wprawdzie nie spodziewałem się po Alitalii cudów (mieliśmy okazję tylko raz z nimi lecieć na trasie AMS – FCO kilka lat wcześniej), ale w Boeingu 777-200 i locie 15h powinno to być standardem.

Udało się za to załatwić “kołyskę” dla Julii. Zrobiłem to z dużym wyprzedzeniem przez telefon, rozmawiając bezpośrednio z obsługą klienta Altialii. Pomogła znacznie, lot z Julią na rękach dałby nam w kość.

Ostatnia faza lotu przebiegała nad Andami. Cudowne pasmo górskie, które osobiście uwielbiam.

Lot-maraton okazał się całkiem znośny. Julia kilka godzin przespała w kołysce, znacznie odciążając w tym czasie Ewę. Pomogło ,że wylot miał miejsce wieczorem w Rzymie, sen przyszedł dość szybko. Końcówka lotu pozwalała podziwiać widoki, dzięki czemu było przyjemniej.

Chile powitało nas zupełnie odmienną aurą niż ta, przy której opuszczaliśmy Polskę:

`Po odbiorze bagażu i wyjściu z terminala rozłożyliśmy się odpocząć na pobliskim trawniku. Powietrze było letnie, przyjemne, layover minął całkiem znośnie. Julia była grzeczna, spełniał się pozytywny scenariusz. Lot na Atacamę miał miejsce o czasie, dotarliśmy na pustynię po przeszło 1,5 doby od opuszczenia domu… 🙂

You may also like

Leave a Comment